Culture Crash :)

Moim wielkim marzeniem jest "przemówić" po angielsku. Uwielbiam podróże, świat, ludzi, kultury....Kocham moment, kiedy stoję w drzwiach z bagażem, ten błysk w oku, nieznane, przygoda....W czasie moich wyjazdów zawsze inni tłumaczyli to co chciałam powiedzieć, nieraz robili to z chęcią ale częściej mieli mnie dość. Ja naprawdę dużo mówię. Zdarzyła się kiedyś sytuacja, że kiedy wybierałam się na jubileusz Królowej do Londynu okazało się, że polecę tam sama. Przez tydzień mówiłam do siebie dla zachowania oczywiście zdrowia psychicznego, o każde zdjęcie musiałam poprosić przechodnia. Kiedy wróciła do domu pomyślałam, że genialnie byłoby poznać angielskojęzyczną osobę, że wtedy to już na pewno się nauczę a świat stanie otworem.
Minął jakiś czas....i
idę ulicą, na której mieszkam i z przeciwnej strony zbliża się do mnie czarnoskóra kobieta, z afro na głowie upiętym w wielki kok, owinięta w suknię jak z filmu o Afryce. Była z małą cudną dziewczynką, rozmawiała przez telefon, hurrraaa po angielsku... Kiedy podeszłyśmy do siebie bliżej obie się uśmiechnęłyśmy i tak zostałyśmy koleżankami. Moja znajomość angielskiego na tym etapie ograniczała się do "I love you", "dog" i "fakju " (tego google nie chce przetłumaczyć) więc wymienienie się numerami telefonów było wyzwaniem. Dałyśmy radę ona wpisała mi swój nr ja jej swój, Całą moją mową ciała zapytałam gdzie mieszka na co ona odpowiedziała "Nysa", pomyślałam wtedy - poznałam taką fajną dziewczynę a ona tak daleko mieszka ale na szczęście to skrót jej imienia.
Już na drugi dzień zadzwonił mój telefon i odezwał się męski głos "tu tłumacz Nysy, czy spotkacie się dzisiaj na kawie", ucieszyłam się i piłyśmy wspólnie kawę całe lato. Początkowo na stole stał komputer i kluczowe słowa tłumaczyłyśmy, jak się mówi na truskawki (strawberries), poziomki (też strawberries), agrest (gooseberry), borówki (blueberries) i maliny (raspberries), 
wiedziałam jak jest kawa (coffee), herbata (tea) i cukier (sugar) chociaż wszystko słodziłyśmy miodem (honey). 
Okazuje się, że jeśli jest chęć porozumienia się cała reszta jest już prostsza. Pojedyncze słowa, język ciała, uśmiech znaczący na całym świecie to samo wystarczą żeby się zaprzyjaźnić. Nigdy się nie pokłóciłyśmy, nieraz każda z nas mówi o czymś innym ale czy to ważne. Tak zostałyśmy "Siostrami" i podróżujemy wspólnie przez świat i życie.




Pierwsza wspólna podróż    Bolesławiec

Planowałyśmy ją ze sporym wyprzedzeniem,  termin to lipiec 2013, 
skład załogi to ja, Nysa i nasze córki, Angelika, TT i mała Roux., 
czas pobytu – 2 tygodnie chociaż niedowiarki twierdzili, że wrócimy po paru dniach. 
4  rano, poniedziałek, zapakowany samochód,  dzieci w fotelikach, uśmiech jest – startujemy.
Warszawę przejechałyśmy o świcie, bez korków, drogi mamy coraz ładniejsze więc auto mknęło. Pierwszy cel Radomsko a właściwie Strzałków, tam odwiedziłyśmy mojego kolegę Grzegorza. Przywitanie było iście królewskie, czekała na nas gorąca jajecznica i pyszne bułki jagodzianki (dziękujemy żonie Iwonie). Pogawędki, kawka, pogawędki i znowu kawka i ruszamy w dalszą podróż. Po drodze napotykamy na drogowskazy  z miejscowością „Nysa” , gdzie Nysa z duma stwierdza „to moje miasto”.  Dzieci śpią. Po 530 km docieramy do Bolesławca. Cudowne uczucie. Lubię wracać do tego miasta, do tych miejsc.  Zaczęły się codzienne długie spacery (walk) : na stare miasto (old Town), plac zabaw (playground), ryneczek za starociami (antiquities)  i warzywami (farmer market). Codziennie chodziłyśmy na zmianę z Nysą do piekarni (bakery)  po bułki z serem (breadcrumbs and cheese).  Uwielbiam sernik i bułki z serem, nie mogę się nim oprzeć. Po tygodniu jednak okazało się, że Nysa jako kobieta z Kalifornii, jadająca na co dzień owoce i nie przyzwyczajona do sera (jedyny sernik jaki w życiu nie zjadłam to ten, który podano mi w Nowym Yorku, był ohydny) powiedziała „please Małgi, not bułka z serem” i przeszłyśmy na warzywa (vegetables) i owoce (fruits).  Na ryneczku zwanym przez Bolesławian „Manhatan” lub nawet „Mantahan” jest wiele skarbów od starych waliz, ceramiki, rowery… Są tam rzeczy, których nazw nie znają nawet sprzedający. Cała wystawka zachodu. Nysa kupiła zabytkowe, żeliwne urządzenie do robienia gofrów (waffles) . Takie, które kładzie się na rozgrzanym piecu. Po kilku wizytach na ryneczku wszyscy byli już naszymi znajomymi, Wiele osób pomału zaczęło przemawiać po angielsku, niektórzy łączyli niemiecki, jeszcze inni machali rękami i chcieli powiedzieć coś całym sobą. Najważniejsze, że się dogadaliśmy. 
Naszym spacerom towarzyszyła też nauka słówek. Kiedy szłyśmy chodnikiem powtarzałyśmy (każda w innym języku) jak jest chodnik (sajtwoking), z boku był płot (fence), na ziemi leżało piórko (feather), kiedy odkurzałyśmy (vacuum cleaner)…. I tak po trzy słowa dziennie, gdyż więcej mój mózg nie zapamiętuje. 
Byłyśmy z wizytą w Bolesławieckim urzędzie skarbowym. Nysa to miejsce nazwała początkiem mojej love story. Tam poznałam Roberta, był wtedy moim podatnikiem, to długa historia i kiedyś o niej opowiem. Kilka zdjęć, wizyta u kilkunastu koleżanek i lecimy dalej. Byłyśmy tam z dziećmi i myślę, że do dziś nas tam pamiętają.
Nie obyło się bez gościn u moich koleżanek. Odwiedzałyśmy średnio kilka dziennie.  Ciasteczka w Bolesławicach, lody w Gromadce, winko (wszędzie), grill w Kruszynie, śpiewy i akordeon ze „Stasiami” na Żeroma, żywe owieczki w Brzeźniku u Kasi,  polskie tradycje gdzie łączyła się wódka z młodym czosnkiem, kombajn w Starych Jaroszowicach u Cioci Kazi – oj działo się…  Dzieci kąpały się w przydomowych basenach, ale gdy ich nie było kreatywność mieszkańców nie znała granic. Raz znajoma wymyśliła, aby jej mąż przyniósł dla dziewczynek największą miednicę i nalał ciepłej wody. Radość była wielka ale kiedy Roux wstała miska się przechyliła i „wylałyśmy” dziecko z kąpielą, ale to nie koniec. Na to znajoma poprosiła męża aby przyniósł drugie wiadro z ciepła wodą, kiedy on wlał je do miednicy powiedział do TT, żeby spróbowała czy woda nie jest za gorąca. Zanim zdążyłyśmy zareagować TT włożyła głowę do miski, napiła się i mówi „dobra”. 
Sklepy z ceramiką zabrały nam tez sporo czasu, mnogość zdobin, kształtów… Miło jest w domu zjeść śniadanie podane  na pięknej zastawie.
W czasie naszego pobytu odbywało się nagranie do TVP Kultura. Bohaterem jego był nasz przyjaciel Bogdan Nowak -  właściciel Villa Ambasada & Piwnica Paryska, który studiował w Paryżu u boku znanego Mima  Marcela Marceau . I zostałyśmy Glinoludkami – tylko Roux  zasnęła i jej niania został Pan kelner (Gliniady odbywają się w Bolesławcu regularnie  co roku pod koniec sierpnia pod hasłem „Wszyscy jesteśmy z tej samej gliny”).  Najpierw wybieranie strojów, ja zawsze chcę być księżniczką, więc od razu wystartowałam do sukien. Malowanie a w zasadzie bezkarne uciapanie się w glinie.  Cudne uczucie. To jak powrót do dzieciństwa. I w dodatku mama Cię nie opieprzy, że się uciapałaś. Polecam. Skóra zostaje później jedwabiście gładka. Nawet jako Pani Kolagenowa używam na co dzień maseczki kolagenowe z glinką (http://colway.net.pl/).  Parada ulicami miasta,  tańce na starym mieście, przy ratuszu, fontannach…. Turyści robiący sobie z nami zdjęcia.  A na koniec spacer do domu, bo kto chciałby nas zabrać do swojego auta kiedy sypiemy się gliną. Kiedy spotkały nas dzieci sąsiadów,  pytały Nysy „Jak Pani to zrobiła, że rano poszła czarna a wieczorem wróciła biała?”  Na weekend Glinoludy przeniosły się do Gorlitz, gdzie odbywało się święto ceramiki. Angelika nas tam reprezentowała.

Na trasie nasze wycieczki stanął też Zamek Kliczków. Jego powstanie  to rok 1297. W 2007r. zostało uruchomione Centrum SPA. Spacer po dziedzińcu, holach, restauracji…..
Było wielo kulturowo. Kiedy raz siedziałyśmy na lodach w restauracyjnym ogródku poznaliśmy przesympatyczną rodzinę z Francji, Pan mówił po polsku i francusku, Pani tylko po francusku, ich syn po francusku i angielsku, Nysa po angielsku i francusku, Angelika po polsku i angielsku,  ja po polsku i rękami….. Po kilku godzinach rozmów umówiliśmy się, że kiedyś ich odwiedzimy

Minęły 2 tygodnie, było bardzo swojsko, niby z bolesławieckim spokojem ale jednak bardzo dynamicznie.  Na nowo przypomniałam sobie jak to jest z małymi dziećmi (moja córka ma już 18 lat), że muszą mieć czas na popołudniową drzemkę, trzeba mieć ze sobą pieluchy, picie a nawet zapasowe majtki.  Powrotna droga upływała nam na planowaniu kolejnych wypraw.  Postój to zwiedzanie Częstochowy….i znów Warszawa….

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz